niedziela, 11 stycznia 2015

Prosty lekki tekst o zbyt dużej ilości żeńskich hormonów w wodzie pitnej


Panowie! Kto zarządził odwrót albo dlaczego zachowujemy się jakbyśmy słuchali szwedzkiego parlamentu? Dlaczego o to pytam? Ponieważ trafiło do mnie niedawno w skumulowaniu kilka historii, które nie pozostawiają wątpliwości. Powiem krótko - będziemy coraz więcej płacić na nasz ukochany ZUS (tak bardzo go kochamy, że postanowiliśmy do dożywotnio utrzymywać. Czyli jak przestaniemy płacić to umrze?), coraz mniej będzie ojców, choć dzieci już niekoniecznie aż tak dużo mniej. Będą po prostu trochę bardziej podobne do siebie. Miłości będzie uprawiane tyle samo, ale darmowa chyba niedługo będzie już tylko dla wybranych. Z kolei „bykowe”, drodzy Panowie, jest kwestią tak czasu jak i zbliżającego się musu demo-fiskalno-skarbowego.

Umawiasz się z kobietą na romantyczny wyjazd do Lądka Zdrój, przychodzisz „wczorajszy”, ona prowadzi i na miejscu dowiaduje się, że macie zarezerwowany tylko jeden pokój? Na miejscu wyładowujesz swoją walizkę i ruszasz przodem nie czekając nawet na zatrzaśniecie bagażnika, a na koniec czujesz się męski, bo ściągnąłeś „apkę” na telefon, dzięki której znalazłeś hotel z dwoma wolnymi „jedynkami”? Coś Ci się nie spodobało w trakcie czy zawsze taki byłeś? A może widziałeś ostatnio na okładce „cosmo” przepiękną, pełną blondynkę i uważasz, że to właśnie jest kobieta dla Ciebie? Twoja 10-letnia samotność to tylko okres przejściowy i tak naprawdę dopiero od niedawna jesteś gotowy na prawdziwą miłość? A przez tę całą dekadę byłeś tylko na jednej średniej randce, gdyż żadna z tabunów kobiet jakie poznałeś nie była wystarczająco zajebista? I w ogóle oczywiste jest , że laski w tych czasach lecą tylko na kasę i nic więcej je nie interesu? Rozumiem?

Jeśli zamiast kochać z ze swoją kobietą, wolisz sobie ulżyć rano pod prysznicem, to na pewno nie jest wina pornografii, której z resztą przecież prawie nie oglądasz. Najważniejsze, że jakoś przesadnie mocno nie odstajesz od normy. Wiadomo, że znasz się na kobietach lepiej niż na mechanice swojej używanej fury. Drobnostka, że nie potrafisz wysłać jej smsa, gdy ona tego zwyczajnie potrzebuje (ten moment przecież zawsze idealnie zgrywa się z chwilą gdy ty masz ochotę napisać, więc kolejne zawracanie dupy). Najważniejsze "skutecznie" i emfazą gadać o tym w gronie kolegów. A gdy ona czekała na ciebie z własnoręcznie utyraną kolacją, a Ty pojechałeś 30km za miasto zmienić koło w aucie swojej byłej, ( bo podobno nie miała do kogo innego zadzwonić) to sytuacja nie mogła być bardziej analogiczna do tej, gdy ona pojechała pomóc swojej matce w zalanym mieszkaniu. Jak śmie przy tej okazji doszukiwać się dodatkowej symboliki, co?  Jej eks nie byłby przecież dla ciebie aż taką przeszkodą, na bank byś wyluzował, a nawet byś się cieszył jakby pozostawał ważną częścia życia twojej lepszej połowy. Oczywiście, jeśli tylko miałbyś  okazję go poznać, albo o nim cokolwiek usłyszeć. Wiesz, że miała kilku, ale słyszysz o nich nic i nie widziałeś nigdy żadnego (yeti?).  Brak ci też pewnie pomysłu, dlaczego "życie" nie sprowadziło wam takiej "okazji", ale nie ma co drążyć, skoro „wyszło”  całkiem wygodnie.

A może zawsze podrywasz laski (szczególnie swoje byłe) na wielkie słowa, górnolotne teksty i super-męskie obietnice? „To był błąd, że tego nie kontynuowaliśmy”, „Źle postąpiłem, chciałbym cofnąć czas..”, „dla ciebie zrobię wszystko”, „zmierzam kupić dom”, „planuję poważne życie”  - brzmi znajomo? Wszyscy tak mówią pannom, chciało ci się bzykać i akurat nie było innych opcji? Poza tym kobiety to suki i postępują dokładnie tak samo, o ile nie gorzej, więc nie będę się ciebie czepiał. Ponadto Charles Bukowski, którego nigdy nie czytałeś, podobno był ciągle pijany, a dymał na hektary. Przyjęcie gwiazdkowe u niej? Nowi ludzie (jej bliscy znajomi, ważne dla niej osoby)? Nie zapomnij walnąć siedmiu głębszych na odwagę i ze dwóch po drodze. Nie znają cię, więc i nie zauważą.  Na bank, alkohol znają i spożywają wyłącznie tacy fajni jak ty. Być sobą, to przecież najważniejsze (Majka Jeżowska przecież o tym śpiewała). I nie zapomnij podkreślić, że mieszkasz tuż nad Planem B (i masz kolekcję rurek z lumpa) i znasz drzewo genealogiczne swojego rodu do XVI włącznie. Prestiż przede wszystkim.

To wszystko autentyki z różnych pokoleń. Po ci testosteron, masz przecież Playstation, piwo na dole w sklepie i zbierasz na motor – ach, ten męski świat, którego kobiety nigdy nie pojmą. 

wtorek, 6 stycznia 2015

Każde pokolenie ma swoje zabawki


Będzie recenzja ze sztuki teatralnej? Bez przesady. Jak byłem mały i w telewizji leciało „Miasteczko Twin Peaks”, to podczas scen z czerwonymi kurtynami sądziłem, że oglądam teatr telewizji. Odniosę się zatem do ogólnego rozstrzału percepcji po sztuce, którą dziś widziałem. Byłem w towarzystwie, delikatnie mówiąc, z innego pokolenia. Tego pokolenia, które teatr ceni ponad kino, wyłączając oczywiście hipsterskie cząstki pokolenia mp8 i jp4, które w kolejce do szatni zdradziły dziś pogrubione oprawki patrzałek. Moi towarzysze, jakby to powiedzieć, na teatrze zjedli zęby, kabarecie, śpiewie, pisaniu scenariuszy i kilku innych dziedzinach, których wciąż są artystami. Nie żebym tam się chwalił, z kim to nie chodzę do teatru.

Zatem od końca. Po zakończonym spektaklu spotykamy się w foyer, no i ja już widzę, że dyskusja na temat sztuki się dziś nie odbędzie. Ponoć już przed spektaklem szatniarka zapytana o to, czy to przedstawienie ma przewidzianą przerwę odparła „już nie”. Padła też obietnica rezerwowania miejsc bliżej schodów, oczywiście po stronie wyjścia. Teatr schodzi na psy? Nie, ale bezpieczeństwo przede wszystkim. Niczego nieświadomy o mały figiel, nie zabrałem głosu pierwszy, a w zasadzie nie pozostawało mi nic, jak stwierdzić pełną zajebistość. 100%. No ale jednak mając naprzeciw siebie Apoloniusza Tajnera nie zabiera się głosu na temat ostatniego skoku Małysza czy Stocha. Nie zanosiło się na wejście w szczegóły, ale, od czego jest się socjopatą. Kilka „zachęcaczy” wystarczyło rozkręcenia młyna hejtu, oczywiście podanego w sposób charakterystyczny dla pokolenia 50+. Ponoć piosenki zaśpiewane zostały średnio, problem, o którym traktuje spektakl zbyt oczywisty, a do tego rozstrzygnięty już na niejednych deskach teatralnych. Meble i inne elementy scenografii, które przez cały czas przemieszczały się po scenie, mnie zdawały się stanowić zaletę oraz mieć duży wkład w dynamikę sceny, zgodnie uznane zostały, jako przeszkadzające aktorom w sztuce wyrazu.

Śmiałem się i to tak ze łzami, z każdym kolejnym jednym elementem sztuki, który jakby od niechcenia, z gracją i humorem zbierał cięgi, ciesząc się jednocześnie, że głos zabiorę ostatni. Pomyślałem, że różnica w percepcji wynika z tego, że muzyki słucham raczej pozbawionej wokalu, zwiedzając nie skupiam się na zabytkach, a na atmosferze i klimacie odwiedzanego miejsca, a do teatru nie chodzę, a jestem zabierany. I pewnie z różnicy wieku trochę też. Jeśli kibica-świeżaka zabierzesz na mecz futbolu z wynikiem 5:4, prawdopodobnie będzie zachwycony i wyjdzie zielony z emocji. Zamykający drugą dekadę na trybunach wyjadacz stwierdzi żenadę w liniach defensywnych i wystąpi o zniżkę na karnet na kolejny sezon. Przedstawienie nazywało się Fortepian Pijany i miało miejsce na scenie Studio w Teatrze Narodowym. Ja tam polecam. 

środa, 3 grudnia 2014

Duma i taśmy


Ktoś tam ostatnio mruczał, że może by tak do Indonezji skoczyć, że ponoć ładnie, fajnie i wysp dużo. Natychmiast skojarzyło mi się, że może będzie okazja rozwikłać tajemnicę „kibli w Jakarcie”. Od razu oczywiście przybłąkała mi się do głowy #aferatasmowa (której najdalszą podróżą pewnie bym nie rozwikłał) i coś, o czym napisania czuję się trochę dłużny. Bo afery to chyba najciekawsze w III RP, a taśmowa, czyli ostatnia z wielkich, która zniknęła zanim zdążyła się znudzić, niosła za sobą moim zdaniem jeszcze ciekawsze drugie dno. Murzyńskość.

Ile było krzyku, gdy naród usłyszał z ust jednego ze swoich przedstawicieli ten ciekawy i nieznany wcześniej neologizm.  Pewnie przeszło by bez echa, ale wybrzmiał on w zestawieniu ze słowami „nasza, polska”  i tego już było za wiele. Buntowi, protestom i tupaniu nogami końca nie było, a ziemia na Placu Zamkowym do dziś lekko się trzęsie. Chwycili za flagi narodowcy, husaria za kopie i ruszyli z krucjatą przeciwko ministrowi z opcji politycznej o niejasnym stosunku do jedynej słusznej religii. A wiecie, jaki w amerykańskim dowcipie o Polakach jest sposób na zatrzymanie polskiej husarii? Wyłącznie karuzeli...

Radek Sikorski użył nieznanego do tej pory większości z nas określenia "murzyńskość" w odniesieniu do polskiej mentalności. Podczas śledztwa o kryptonimie "o co tak naprawdę chodziło" nie pierwszy raz nikt nie potrafił właściwie postawić pytania. Rzucano bowiem "co powiedział?" Radek Sikorski, z przebłyskami, na „co to w ogóle znaczy" i "co miał na myśli" - blisko... ale chyba lekko obok. Nikt nie zapytał, „dlaczego tak powiedział", nie mówiąc już o "czy on przypadkiem nie ma racji".

Żeby napisać ten tekst zajrzałem tu i ówdzie, żeby mieć pewność, co do tego o czym piszę. Uzupełniłem to przed szybką wizytą na Youtube, aby raz jeszcze rozmowę Sikorskiego z Rostowskim w swojej głowie odświeżyć. I o zgrozo, widzę taki oto tytuł: „Radosław Sikorski - Polacy jak murzyni wobec USA”. Nagłówek „robi robotę”, działa na umysły zgodnie ze starą dobrą zasadą, „po co nam proces skoro mamy już wyrok”. Dotarcie do pełnych stenogramów z rozmów czy kompletnych nagrań wcale nie jest łatwe, Internet mi świadkiem. Jak widać łatwiej operować urywkami i przycinać je w wygodnych miejscach. Wracając do tematu, czy zwrócenie uwagi  przez dociekliwych i ugodzonych dziennikarzy na problem naszej płytkiej dumy i niskiej samooceny nie ugodziłby przypadkiem ... naszej narodowej dumy i samooceny na tle światowej społeczności?

Podczas ostatniego mundialu wywiązała się na moim fb dyskusja na temat sympatii do reprezentacji Niemiec. Pewien znajomy zaklinał, że patrząc na twarz Thomasa Mullera widzi od razu jednoznacznie obersturmführera waffen SS i twierdził, że już do końca świata Niemcy zawsze będą patrzyli na Polaków z góry. A jak niby mają patrzeć, skoro Polacy patrzą nie nich z dołu..

Sprawa murzyńskości nasuwa jeszcze jedną groteskę. Polską tolerancyjność. Podobno otwarci, gościnni i w ogóle światowcy – tak o sobie chętnie mówimy, a już na pewno na głos nikt się nie przyzna, że jest rasistą. Nie przyzna, ale dlatego, że nie wie, co to słowo tak naprawdę znaczy. Na co dzień nie ma przecież wokół nas ludzi innych ras, więc niby skąd mamy wiedzieć czy ich tolerujemy i czy na plus by nam wyszło żyć w bardziej wymieszanym kulturowo otoczeniu czy lepiej zostawić tak jak jest? Nie można nas za to winić, czerpiemy przecież potężne korzyści z jednorodności etnicznej naszego kraju. Jednak, jeśli wbrew temu, co napisałem jesteśmy tacy otwarci jak sami o sobie lubimy mówić, dlaczego zatem tak wszystkich ta murzyńskość zabolała, dlaczego to słowo w ogóle wzbudza pejoratywne skojarzenia?

Murzyńskość była celna, ale płytka duma chyba jeszcze celniejsza. Nie wiem czy Sikorski celowo użył zestawienia tych dwóch terminów. Jeśli tak – geniusz. Bezrefleksyjna obrona przed przywarą murzyńskości poprzez atak na autora, obnażyła plytkość dumy. Naprawdę szkoda, że minister, mimo braku pytań o to czy naprawdę tak myśli o swoich krajanach, nie zdecydował się zgłębić tematu. Refleksji nigdy za wiele a kropla drąży skałę, prawda?

niedziela, 23 listopada 2014

Oszukać doskonałość


17.6.82.302.237  – to tak z grubsza Roger Federer w liczbach i podobno numer telefonu do asystentki Mirki Vavrinec.  Oczywiście jakby się do tego dobrze przyłożyć to można by cały artykuł o najlepszym tenisiście w historii napisać samymi cyframi. Wygrał już wszystko (są tacy, którzy zastanawiają się, po co jeszcze gra, a to głupie pytanie bo wiadomo, że dla kasy z nagród ;) ), jednak ostatnio postanowił powygrywać jeszcze trochę i dzielnie kompletuje przybranie do głównego bukietu. Wielkie szlemy liczą się najbardziej (17), ważne też żeby był przynajmniej jeden z każdego, co Roger skompletował niczym wrozowy uczeń. Dalej z reguły patrzymy na wygrane turnieje kończące sezon czyli tak zwane Mastersy zwane od niedawna YEC, czyli Year-end Championship (6). Później zwracamy jeszcze uwagę wygrane na zawodowe turnieje (82), jeszcze dalej na coś, co mnie osobiście podnieca znacznie mniej - ilość tygodni, jako numer jeden na świecie (302) i tych samych tygodni, tyle, że nieprzerwanie (237). Ale, nie dyskutujmy z rankingiem, jest przynajmniej na podstawie czego rozstawiać w turniejach. Jeśli chodzi o przybranie do bukietu, to w tym roku szwajcarski mistrz zapragnął olimpijskiego złota i jak postanowił tak zrobił. Jednak dopiero w ostatnim tygodniu dokonał moim zdaniem jednego z najgrubszych wpisów w do historii białego sportu.

Jeszcze 8 dni temu, w niedzielny wieczór 16 listopada 2014, oglądaliśmy Federera, który w sweterku nie meczowym jak go z resztą sam ładnie określił, z mikrofonem w dłoni i z uniesioną na oścież przyłbicą, przepraszającego londyńską publiczność za odwołanie zawodów, których miał być głównym aktorem. Choćby dolegliwość, która wykluczyła go wówczas z gry była nawet ledwo widoczna pod mikroskopem, decyzja ta nie mogła być trudna. Co w jego dorobku zmieniłaby zmiana 6 na 7 w ilości Mastersów czy tam jeden więcej sezon zakończony, jako numer 1? Guzik. A Puchar Davisa?

Właśnie! Puchar Davisa. Sport ten sam, prawda, ale zawody kompletnie inne. Doskonale rozumiem Rogera, który wiadomo, mistrzem innej dyscypliny już nie zostanie, nie poczuje smaku zwycięstwa w finale NBA, ale dla sportowca całą karierę grającego dla publiczności klaszczącej w obie strony, Puchar Davisa na pewno jest bardziej sexi niż Masters. A w sytuacji gdy kroiło się grube granie przed 23-tysięczną publicznością na Stade Pierre-Mauroy w Lille -  „jakiś tam Marsters”. Trzeba otwarcie powiedzieć – po kreczu 16 listopada, w weekend 21-23 listopada 2014 Federer nie wymiękł, pokazał mistrzostwo w jedynych, stuprocentowo szowinistycznych zawodach w tenisowych na najwyższym poziomie. Tutaj naprawdę jest jak w każdym innym sporcie. Nie ma kibicowania ładnym zagraniom, dobrej grze i zmieniania pupila kilka razy na mecz (jak ładny to niech dłużej trwa). Puchar Davisa ma twarde reguły, – gdy pół rozpalonej hali się cieszy, druga połowa grobowo milczy. Presja po porażce z nakręconym przez własną widownię Gealem Mofilsem raczej nie ułatwiała sprawy przed deblem. Można było wątpić czy Roger nie rozsypie się jakby grał finał Roland Garros przeciwko Nadalowi. Ale sobotni team spirit z Wawrinką i dzisiejsze wpisanie się do historii genialnym stop-volleyem z boczną rotacją. Palce lizać na znienawidzonym przez Federera clayu.


Pewnie wygląda na to, że szwajcarskiego mistrza od zawsze uwielbiam. Na pytanie o lubię/nie lubię Federera, po krótkim zawahaniu klikam like. Ale dopiero od kilku lat. Nasze początki były trudne, nie wiem jak Roger odbierał mnie ;), ale ja go nie znosiłem. Wydawał mi się utalentowanym dziwolągiem, bez serca do walki. Przynajmniej bez takiego, jakiego oczekiwałem wówczas od tenisisty. Wydawało mi się, że facetowi zwyczajnie nie zależy. Podważałem szczerość gestu turlania się po ziemi po wygrywanych spacerkiem wielkich szlemach w latach absolutnej supremacji. Błąd, temu facetowi zależy i zależało, teraz po prostu widać to znacznie wyraźniej. Pewnie i on sam bardziej docenia zwycięstwa, gdy nie są już ona tak oczywiste. Zaskoczył mnie łzami po porażce w finale Australian Open 2009, zrobił to wczoraj, pokazując trzystuprocentowe zaangażowanie w grę podwójną i ten niesamowity teamwork ze nie gorszym tego dnia Wawrinką. Nie zgadzam się,że ten tytuł nie był mu do niczego potrzebny, jak stwierdził w pierwszym wywiadzie po wygranej, Na tej zasadzie, te 17 wielkich szlemów jest równie zbędne, bez też by żył i pewnie miałby się dobrze...

Doskonałość na korcie poparta doskonałością w dokonywaniu wyborów. Pomyśli niejeden, że sprytnie się ten cwaniak Federer wślizguje na kolejne karty historii tenisa. Jeśli ktoś ma ochotę tak na to patrzeć, to warto też, aby udowodnił, że pamiętanie o wypraniu frotek (lub zatrudnieniu kogoś, kto ma pamiętać), trwałe zawiązywanie sznurówek i dobór turniejów (patrz Wojciech Fibak) nie są częścią tej gry. Mecz nie zaczyna się w chwili wykonania pierwszego serwisu, a rozgrywki tenisowe to nie tylko te zawody, za które najlepiej płacą.

Federer team ma teraz nowy challange – musi wymyślić jakieś nowe zawody i to szybko, póki Roger wciąż jest w stanie je wygrać. Chyba, że na przykład dojdzie do wniosku, że brakuje mu na swoim koncie na przykład brązu olimpijskiego, jak komplet to komplet. A już serio, serio, to skoro potrafili osiągnąć doskonałość to, dlaczego mieliby na tym poprzestać. Cieszmy się póki Roger gra, jak skończy karierę mamy gwarantowane dwa lata nudy, jak po Samprasie.

czwartek, 20 listopada 2014

Z zachodu ukraińskimi do Bangkoku


Wróciłem z prawie trzytygodniowego tournée po Tajlandii i od tygodnia zastanawiam się czy jestem w stanie powiedzieć cokolwiek mądrego? Trochę odebrało mi mowę, jednak, jak mawiali dziennikarze sportowi urodzeni w latach 50’, z dziennikarskiego obowiązku, wycisnę ile się da. No dobra, żartowałem. Kilka spraw aż ciśnie się na usta, papier i ekran. Stawiam, że jeszcze będziecie mnie błagać, żebym wykonał jakiś kolejny duży trip i skończył z tymi odniesieniami do wycieczki po Indochinach. Jak tylko się urlopu nazbiera, obiecuję uczynić to niezwłocznie. Korzystając, zatem z chwilowego braku dystansu do odruchowych porównań Polska vs kraj-z-którego-wróciłem -  kilka słów, jak najbardziej na poważnie.

Gdyby nad Wisłą działo się doskonale lub coś w tych okolicach, pewnie nie zastanawiałbym się podczas zasłużonych wakacji nad definicją wolności, sensem ustanawiania nakazów i zakazów czy istnienia SANEPID-u. Jednak młodość naszej demokracji i kapitalizmu skłaniają ku porównywaniu odwiedzanego kraju do tego, co poza obrębem Odry, Buga, Karpat i Bałtyku. Zwykliśmy przywoływać raczej Niemców, Francuzów i Brytyjczyków, tyle, że wraz z postępami RP coraz częściej porównania te wydają warte tyle, co zestawienia Apple’a z Samsungiem. Im częściej jeżdżę, tym bardziej oczywistym się staje, że zachodem staliśmy się już jakiś czas temu ( o czym nieco dalej), stąd  tym większą wartość wycieczek obarczonych solidniejszym jetlagiem.

Co robiłem w „tajowie” czego nie robiłbym na wczasach w Mielnie? Szczerze? Nic nadzwyczajnego, tyle, że trochę jak z ubieraniem się – „jak” dużo ważniejsze niż „co”. Na przykład kupiłem sporo rzeczy i jak w u siebie, zapłaciłem, dostałem towar, ale ani jednego paragonu. Korzystałem z usług wszelakich (oprócz tych, na które właśnie skierowałem Twoje myśli) i to nie mało – ani razu nie próbowano mnie oszukać, ani razu nie poczułem się też ani oszukany, naciągnięty, what-so-ever. Przejechałem i przeleciałem (J) Tajlandię od wschodu, północy i południa, kilka razy i to całkiem wygodnie, za to bez poczucia przesadnych nakładów na transport. Korzystałem z większości środków ku temu przeznaczonych, ominęły mnie chyba tylko z przewozy batyskafem. Nie żebym tam jakąś biznes klasą się przemieszczał czy dopłacał za klimatyzację tudzież inne wygody, co więcej, za każdym podróżowali ze mną „lokalesi”. Jadałem wtedy, kiedy byłem głodny, ale i gdy aż tak głodu nie czułem, głównie z łaknienia i chęci skosztowania czegoś innego niż schabowy z pyrami  (skłaniała mnie ku temu świadomość, że na dostęp do tego genialnego wachlarza smaków mam tylko kilkunastodniowe okienko czasowe). A że nikt nie zabronią w Tajlandii przyrządzać jedzenia na grillu opalanym węglem, zamontowanym na wózku podobnym tego, na jaki u nas zbierają złom, to właśnie takie mobilne punkty gastro odwiedzałem najczęściej i najchętniej. A na koniec okazało się, że to wszystko wolno mi było popić alkoholem kupionym w sklepie obok. Niby w sumie logiczne, że z legalnego towaru można legalnie zrobić użytek i to na dodatek, i tu niespodzianka, wedle własnego uznania.

Nie ma nic gorszego niż idealizowanie, ale nie ma też niż złego stawianiu adekwatnych pytań. Wróćmy zatem nad Wisłę i zapytajmy odnosząc się do poprzedniego akapitu - czy wystarczającym potwierdzeniem zakupu nie jest przypadkiem towar wyniesiony ze sklepu? Czy kapitalizm i gospodarka rynkowa nie jest najprzyjemniejsza, gdy nie musimy wszędzie doszukiwać się haczyków, ściemy, dziury w całym lub hochsztaplerstwa? Czy prawdziwą wolnością nie jest możliwość przemieszczania się, nie koniecznie kosztem dziurawienia budżetu? A jak ktoś potrafi gotować i chce to robić też dla innych, to czy musi nagle całą kuchnię okuć stalą nierdzewną? Tutaj warto pochylić się nad niejasnym statusem kiełbasek opiekanych nad ogniskami, choć podejrzewam prace nad normą odnośnie wysokości i kształtu stosu oraz maksymalnego stopnia zaostrzenia kija do nabicia „śląskiej” idą już pełną parą. Takie nieobyczajne zachowanie jak jedzenie w lesie samodzielnie przyrządzonego na ogniskiem jedzenia popijanego go piwem, nieopisane żadnym aktem prawnym  i tak na pewno okazałoby się u nas w jakimś tam sensie nielegalne. Czekając na ulicznego PadThaia, oglądam się pewnego razu przez ramię i słyszę w ojczystym języku: „U nas SANEPID by na to nie pozwolił…”. Tylko czy dzięki temu faktycznie jadamy na własnym podwórku najlepiej i najzdrowiej, i czy całkowicie chroni nas to przed zatruciami – pytanie pozostawiam otwarte, z Indochin wróciłem zdrowy.

Zezując nieco rozbieżnie ( luźna myśl: napisałbym „stając w rozkroku”, ale bloga mam na polskim serwerze, więc nie wiem czy pisząc tak nie pozbawiłbym Was niniejszej lektury), i dalej szukając porównań – często nasza demokracja określana jest jako jeszcze niedojrzała i nieokrzepnięta, mawia się, że ludzie jeszcze nie rozumieją, o co w tym ustroju tak naprawdę chodzi i że nie potrafią brać spraw w swoje ręce, że nie dojrzeli do społeczeństwa obywatelskiego i dalej wszystko, co u Tomka Lisa w „Co z tą Polską”. A ja tak sobie myślę, że w Polsce doskonale rozumiemy istotę demokracji, dar wolności i wszystko, co powyżej. Tyle, że skoncentrowanie na wyszarpywaniu sobie „pożywienia” i podstawowych dóbr zapewniających przetrwanie w absolutnej podstawie sprawia, że energię życiową gros lemingów pożytkuje głównie na walkę na drugim szczeblu piramidy Maslowa. Ale czy może być inaczej, gdy od utraty pracy i źródła przychodów do wylądowania na ulicy, degradacji na społeczne dno i do całkowitego upokorzenia jest u nas naprawdę niedaleko? Tajlandia PKB na głowę ma niższe niż Polska, ale dzienne wyżywienie kosztuje tam pół godziny pracy, każdy ma też zapewniony własny kąt lub kawałek przestrzeni, z której nikt go nie przegoni. Wiadomo, klimat pomaga, ale bez względu na niego fakt pozostaje – nie boisz się, że zamarzniesz, padniesz z głodu czy stracisz godność to i nie warczysz i nie podgryzasz współobywateli.

Mam wrażenie, że trochę bezkrytycznie chwyciliśmy się zachodu. Możliwe, że zwyczajnie panicznie uciekając przed powiewem wschodu, który u progu transformacji poważnie nam groził. I trudno Polskę za to winić, niczym w „zwyczajni niezwyczajni”, na naszym miejscu każdy postąpiłby tak samo. Z tym, że chyba już się udało, prawda? Powiem Wam, że dzięki uprzejmości ukraińskich linii lotniczych, (gdy kupowaliśmy bilety pół roku wcześniej były wątpliwości czy w chwili lotu nie będą już rosyjskie) kolejny raz upewniłem się, co do słuszności tego kierunku. Przesiadka w Kijowie, dwie parki polskie i zaraz za nimi dwie ukraińskie. Nasi weseli, uśmiechnięci, nowocześnie ubrani, wszyscy w kolorowych butach z ostatniego sezonu – wiadomo, New Balance i AirMax daje radę.  Za nimi dreptały podobne dwie pary, tyle, że Ukraińskie – przyglądam się i widzę, że niby tacy sami, ale jacyś tacy mniej radośni, nieco bardziej zmęczeni, przygarbieni, z lekko podkrążonymi oczami, a na twarzach gorzkawe „przepraszam, że żyję” i to nie koniecznie za te bure trapery, tak modne w Polsce na przełomie Millenium. Sądzę, że podobnie wyglądałem podczas mojej pierwszej zagranicznej wycieczki  - do berlińskiego ZOO w 1991 roku.

Starą Europę zachodnią dogonić możemy kładąc nacisk na wzrost PKB i wierząc, że w ten sposób dotrzemy do raju. Jeśli jesteś geekiem, to i „lambo” nie uczyni Cię atrakcyjnym dla kobiet. Maksymalnie będziesz tylko geekiem w „lambo” , na którego lecą kobiety. A co się natyrasz, żeby to „lambo” kupić, to twoje. Ale jeśli przekalibrujesz myślenie, zapomnisz o innych gościach w „lambo” i zbudujesz prawdziwe poczucie własnej wartości, to i na boso będziesz się podobać.

To jak? Ustalamy raz na zawsze, że zachodem już jesteśmy, że swoją zachodniość raz na zawsze udowodniliśmy? Chociaż nasz będzie zawsze wschodni brzeg Odry, to zafunkcjonujmy w stuprocentowej pewności, że z powrotem wschodem już się nigdy nie staniemy. Wierzcie mi, długie godziny spędzone w Ukraińcami i ukraińskimi stewardessami potwierdziły tylko, że mentalnie cofnąć nas nawet grzyb atomowy nie jest w stanie. Jeśli sprytnie zaczerpniemy trochę mądrości ze starszych cywilizacji, stawiając na powszechną bazę – lokum plus pożywienie, to z połową PKB zachodu i tak wyśmiejemy ich pseudo-wyluzowanie i profilonerwozę. Mieszkać i jeść. A jak tak to nawet modlić się i kochać (się) brzmi całkiem sensownie…